"Wehikuł czasu to byłby cud"...

To były czasy. Z łezką w oku oglądam stare zdjęcia i wspominam wędkarskie wyprawy z przed dwudziestu lat. To był klimat. Zupełnie inny nisz dzisiaj. Bambusowe gruntówki, pierwsze szklane teleskopy kupowane od przyjaciół ze wschodu na bazarze i spinningi również z włókna szklanego często przypominające swoją akcją kij od szczotki.

 

Miałem może ze dwanaście lat i po wakacjach spędzonych u dziadków oczywiście nad Wisłą, bardzo chciałem dołączyć do grona wędkujących kuzynów, co spotykało się – nie wiem czemu z silnym oporem moich rodziców. To były lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku, okres gdzie jakikolwiek sprzęt wędkarski w Piasecznie można było dostać oczywiście jak przywieźli w jedynym chyba wówczas na terenie Piaseczna sklepie „Sportowym” przy ulicy Szkolnej. Wybór był zawsze „ogromny”. Można było wybierać pomiędzy bambusowymi wędkami, które różniły się jedynie długością, bo akcję chyba miały podobną. Kto wtedy myślał o finezji? Jaka gramatura, masa wyrzutowa, przelotki? Ważne było, że coś jest w sklepie i to coś – wędkę można było kupić.

Jak to dzieciak zarażony wędkarskim bakcylem nękałem rodziców by może jednak zmienili zdanie i kupili mi jakąkolwiek  wędkę. I stało się. Dobrze pamiętam ten dzień. Przywieźli, są… Szklane spinningi. Chyba to były jakieś Czeskie szklaki. Wtedy dla mnie wędkarskie apogeum. Spełnienie marzeń. Z niecierpliwością czekałem na ojca, który miał za chwilę wrócić do domu po skończonej drugiej zmianie by raz jeszcze poprosić go by kupił mi tą wędkę. To był dla mnie magiczny wieczór. Wreszcie usłyszałem „ Synu masz tu 13000 złotych i kup sobie tą wędkę”. Wow to było coś. Nie ważne, że to był spinning o długości może 1,8 metra z drucianymi przelotkami, które zardzewiały po pierwszym sezonie, dla mnie to był kij uniwersalny! Uniwersalny to znaczy: i na spławik i na spinning i na grunt! Do tego spinningu dostałem od wuja Stacha kołowrotek. Czeski Tokoz o przełożeniu 1:3,8. Cóż to był za sprzęt? Uzupełniony o nawiniętą niebieską gorzowską dwudziestkę piątkę i algę numer dwa stanowił wówczas najbardziej finezyjny i uniwersalny sprzęt o jakim można było marzyć.

                    

           Czeski Tokoz - szczyt marzeń w latach 80-tych, obok Quantum Primera na dwóch łożyskach sprawny do dziś

 

W sezonie – od maja do października nad Wisłą w okolicach Góry Kalwarii byłem co weekend. Pamiętam dobrze tą podróż. Poranny PKS z pod Laminy o 7.12, którym jechała na sobotnie ryby niezmotoryzowana wędkarska piaseczyńska elita. Powrót 19.22 również PKS-em z pod „Młyna” – teraz chyba w tym budynku jest jakiś sklep spożywczy. To był klimat. W porównaniu z obecnym sprzęt lichy, w sklepach pustki ale za to były ryby. I to jakie. Bolenie – wówczas marzenie każdego spinningisty gotowały wiślaną wodę zarówno rano jak i wieczorem a najbardziej w południe doprowadzając swoimi harcami szanującego się wędkarza do załamania nerwowego. Z kleniami również nie było problemu. Okonie na zawołanie łowiło się przy każdej tamie. Problem był z robakami – bo ryb było tyle i tak brały, że regularnie dzień w dzień ciężko było nakopać całą puszkę po konserwie. Często było tak, że ryby brały a robaków brakowało.

                    

                                          Porcelanowa przelotka zastąpiła druciaki w moim pierwszym spinningu

Łowieniem brzan zaraził mnie stryjek. To On pokazał mi jak łowić regularnie wiślane brzany i leszcze na przystawkę i metodą gruntową. Za pierwsze zarobione pieniądze bez wahania kupiłem na bazarze od przyjaciół zza Buga cztero i półmetrowy teleskop, który bardziej przypominał swoją akcją bat na konia niż wędkę, jednak z powodzeniem przez wiele lat stosowałem ją do przystawki. Od ojca mojego kolegi Mariusza nabyłem dwie bambusówki, które uzupełnione katuszkami z bazaru służyły mi do gruntowych połowów. Pamiętam jak dziś, kiedy podczas jednej z gruntowych zasiadek wiślana brzana wyjechała mi prawie na sto metrów. Udało doholować mi się ją do podmytej burty, z której łowiliśmy.

                    

                                     Takich wędek już dzisiaj się nie spotyka ani nad wodą, ani w sklepach

Gdy mój kuzyn, który zszedł z podbierakiem z burty by podebrać tą brzanę ją zobaczył, nie miał pojęcia, z której strony zapakować ją do podbieraka. Ani od łba, ani od ogona w spory podbierak stryjka się nie mieściła. Owa brzana patrząc na zafrasowanie mojego kuzyna definitywnie machnęła ogonem i urwała przypon z gorzowskiej trzydziestki pogrążając się w wiślanych odmętach. Takiej brany już nigdy w życiu nie miałem na kiju. Dzisiaj dał bym wiele by zrobić sobie z nią zdjęcie, zmierzyć i wypuścić.

                   

                                       Takie ciężarki do gruntówki odlewał mój stryjek - masa około 200g

Na jednej z wiślanych przykos wspomniany teleskop z powodzeniem stosowałem do połowu białorybu jak się okazało po kilku latach (czytając fachową prasę wędkarską) metodą drgającej szczytówki. Obecnie do tej metody są specjalne wędki włącznie z podpórkami. Wtedy za podpórkę służyła mi „rozkracza” ucięta z przybrzeżnej wikliny. Te trzy wędki mam do tej pory i nigdy ze względów sentymentalnych ich nie wyrzucę.

                    

                    Teleskop pomalowany sprayem na czarno po tuningu przelotek z drucianych na porcelanowe

Jednak zawsze ciągnęło mnie do spinningu. I w rezultacie spinning mnie pochłonął. Szczególnie odwaliło mi w klasie maturalnej i okresie studiów. Podczas matury, a ściślej mówiąc w okresach między egzaminami, przesiadywałem a raczej stałem jak czapla na jednym z wiślanych przelewów i łowiłem kapitalne bolenie. To była już era węglowych spinningów i miękkich przynęt, których w tamtym okresie nagromadziłem tyle, że do dzisiejszego dnia mam jeszcze prawie pełną reklamówkę. No, ale na ryby jeździło się często. Białym siedemnastoletnim maluchem, którym dysponowałem nad Wisłą byłem średnio trzy razy w tygodniu. To właśnie wtedy zakumplowałem się z dwoma Andrzejami, Mirkiem i Darkiem, którzy byli między innymi towarzyszami moich wędkarskich eskapad. A ich tematem przewodnim zazwyczaj był sandacz – mętnooki drapieżnik, na punkcie którego zwariowaliśmy. To właśnie Andrzej z Darkiem po raz pierwszy zabrali mnie na łódkę, na tzw. Kanię. Z Andrzejem przgadaliśmy całą noc przy odgłosach chrapania Darka. Jeździło się dużo, łowiło się dużo i dużo się urywało więc w ramach oszczędności rozpocząłem wytwarzać w wolnych od nauki i wędkowania chwilach woblerki i lać główki. W moim pokoju, który dzieliłem z bratem często pachniało lakierem ze świeżo polakierowanych i schnących woblerków, a główki nauczyłem się lać z wędkarskiej prasy. W jednym z numerów „Świata Spinningu” ukazał się artykuł kolegi Sławka (zresztą znakomitego sumiarza, który jak się okazało mieszkał kilka bloków dalej) o robieniu form do odlewania główek z gipsu i distalu. W późniejszym okresie dorobiłem się aluminiowej formy.

                    

                                      Aluminiowa forma do główek - w tamtych czasach powód do zazdrości

Potem w sklepach było już wszystko. Rozpoczęła się era plecionek, wysokomodułowych węglowych wędek, dziewięciołożyskowych kołowrotków, główek jigowych z ostrymi hakami … tylko czasu było mniej i ryb chyba też. Skończone jedne studia, zaczęte drugie. Los chciał, że wyprowadziłem się z Piaseczna, kontakt z chłopakami się urwał…ale nie do końca. Zawsze zostały telefony. Trochę żałuję tych kilku mniej aktywnych wędkarsko lat, no cóż ale takie jest życie.

                    

                                               Własnoręcznie wykonane woblery - wtedy i teraz bezcenne

Dzisiaj, poukładałem swoje sprawy zawodowe, córka odchowana, zresztą często ostatnio bywa razem ze mną na wszystkich wędkarskich wydarzeniach organizowanych przez nasze koło. Mam nadzieję, że uda mi się ją wciągnąć do wędkarskiego światka. Niby wszystko jest jak było. Te same wiślane główki, opaski. No może trochę nowych przybyło. Ale jednak nie jest tak samo. To już nie ten sam klimat. Mimo, że wiślane jesienne powietrze pachnie tak samo, cudowną, niepowtarzalną zgnilizną, to ludzie goszczący nad brzegami tej rzeki są inni, mentalnie zupełnie inni. Panuje klimat niczym z żurnala. Modne wędkarskie, oddychające stroje, piankowe spodniobuty lub wodery, finezyjne wędki, o głowa mała, o niewyobrażalnym module sprężystości. Wiślaną pychówkę zastąpiły aluminiowe motorówki i pontony ze sztywną pompowaną podłogą. Wiślane, czasami niedostępne zarośla przeobraziły się w wydeptane turystyczne często rowerowe ścieżki. Ciężko już o niedostępne chaszcze, w których można było połowić w ciszy i spokoju a wieczorem spotkać tylko dziki. I ryb w Wiśle mniej. Mając dzisiejszą wiedzę, sprzęt i doświadczenie bardzo bym chciał i dużo bym dał by powrócić w minione lata. Chociaż na jeden dzień. Myślę, że wyłowił bym się wszystkie czas. Dlatego już dziś zaczynam pracę nad wehikułem czasu i mam nadzieję, że niebawem uda mi się chodź na godzinę cofnąć w czasie by wyholować ryby te największe, które albo się spięły albo porwały mój „finezyjny” jak na tamte czasy zestaw.

 

Paweł